Facebook

czwartek, 24 września 2015

dzień z życia matki

Matka zostaje obudzona. A może sama świadomość automatycznie zostaje obudzona, w każdym razie akurat wyjątkowo się udało i dzieci aktywność włączyły dopiero około godziny siódmej. Miła niespodzianka z rana. Mąż przygotowuje śniadanie, a Matka sprząta, to czego nie posprzątała wieczorem. Wspólne szybkie śniadanie, bo przecież to niespotykane żeby obudzić się godzinę później niż zazwyczaj! Szybkie szykowanie i dwaj najstarsi wybywają z domu. Matka z najmłodszym zostaje. Jest plan żeby załatwić wreszcie to pozwolenie na remont, więc wypadałoby umyć w końcu głowę. Szczęście że kołtuny się nie porobiły jeszcze i włosy da się rozczesać. Dziecko oczywiście pilnie obserwuje i towarzyszy (chociaż najchętniej wskoczyłoby pod ten prysznic razem z nią) Matce podczas procesu ablucji. Szybkie suszenie, ubieranie, drukowanie papierów i wychodzimy. A jednak nie,  trzeba wrócić, bez grającej gitarki nie ma szans na przetrwanie. Teraz mamy wszystko można iść.

Idziemy do spółdzielni. Nie ma windy.Wózek zostawiamy na dole, Dżejk na ręce i pędzimy na górę. Miła Pani przyjmuje dokument, ale trzeba sprawdzić czy aby na pewno rysunek jeszcze nie jest potrzebny, idziemy więc z Kubą i Jego non stop grającą gitarką do Pana Specjalisty, sprawdzamy czy potrzebny, na szczęście nie bo ścianki są działowe, a Matka dobrze opisała zmiany w domu, więc możemy spokojnie iść dalej.

Zadanie bojowe do wykonania. Jakieś rozdziały ciocioNuniowej pracy zanieść na uczelnię. Kupujemy bilety. Na szczęście tramwaj niskopodłogowy podjechał, wsiadamy. W tramwaju jest wiele wspaniałych rzeczy do obserwowania, i Pan z laską miły, nawet tą laskę potrzymać dziecku dał. A gitarka cały czas gra. Wysiadamy, idziemy. Jesteśmy pod uczelnią. Matka z brzuchem wciąga wózek po schodach. Idzie z dzieckiem pod pachą do sekretariatu, ale to nie tu, trzeba na szóste piętro jechać. Na szczęście jest winda. Jedziemy. Kolejny sekretariat mówi że to nie tu. Dzwonimy do cioci, jest szansa że na drugim piętrze przyjmą. Okej. Jedziemy na drugie. Szczęście się do Matki z brzuchem i z dzieckiem pod pachą uśmiecha. Dokumenty przyjęte.

No to teraz trzeba jechać po Starszaka do przedszkola. Ale wcześniej obowiązkowo zakupić bułę z serem i sok. No i to mięso co mąż prosił. Kupujemy wszystko. Wsiadamy do autobusu. Jedziemy. Wysiadamy. Idziemy kilometry. Dziecko zasypia. Pod przedszkolem Matka uświadamia sobie, że przyjechała autobusem o pół godziny za wcześnie. Siada więc na murku i czeka. Nie mija dwadzieścia minut, gdy Starszak nagle podbiega do drzwi i widzi Matkę, która pragnie się ukryć. Nie udało jej się ukryć. Starszak z podkową na ustach bo on jeszcze do ogrodu idzie. Niech idzie. Matka z wózkiem śpiącym czeka. Sama prawie na tym murku zasypia, ale zawartość wózka się budzi. Minęło chyba około trzydzieści minut więc idziemy po starszaka. On oczywiście iść nie chce i płacze, ale bułka go przekonała. Idziemy.

Powrót do domu jest długi (to znaczy cztery kilometry), autobusu w pobliżu nie ma, a jak jest to jeżdżą dwa na godzinę, więc do domu robimy długi spacer. Starszak zadowolony je bułkę, pije sok, opowiada, śpiewa, tańczy, siada na murku, zbiera kamienie. Jesteśmy w połowie drogi. "Siku!" woła. Drzew nie ma w pobliżu, same domki. Cóż, Matka wysadza. "Kupa!" woła. Matka wysadza dalej. Okej. Gotowe. Kupę zabrać trzeba ze sobą, są chusteczki, jest worek. Pakujemy. Kosza w pobliżu brak. Idzie więc Matka z brzuchem, kupą w siatce, wózkiem z Drugorodnym i Starszakiem obok. Kosza nadal nie ma, a idą już długo. Starszak pyta co tak śmierdzi. No śmierdzi, ta kupa śmierdzi, a Matka w ciąży odruch wymiotny ze zwielokrotnioną siłą przeżywa, ale twardo nieść trzeba.
Kosz się znalazł gdzieś po dwóch kilometrach. Ulga wielka!

Wszyscy wykończeni. Ale na szczęście jest plac zabaw i można się pobawić. Nie wiadomo która godzina, bo telefon się rozładował. Jeszcze spagetti trzeba zrobić. Obiecało się Mężowi. Dobra, chwila na huśtawkach i idziemy. Okej. Wszystkim pasuje. Huśtamy się, idziemy. Wchodzimy do domu. Matka patrzy na zegarek. Czternasta?! Wracaliśmy co najmniej godzinę! Spagetti nie zrobione, ale przynajmniej mięso kupione. Wchodzi Mąż. Matka opowiada i mówi że nie zdążyła ale mięso kupiła. Na co On, ale przecież mięso jest. To chyba znaczy że wcale nie prosił żeby kupiła.

Matka ledwo żyje. Mąż spagetti sam robi. Dobry Mąż, na godzinę do domu przychodzi, ale zdąży zrobić obiad, zjeść i wychodzi znowu. Wspólne obiady ponad wszystko!

Matka z dwójką zostają w domu. Są klocki i kłótnie, jest czytanie i płacze, zabawy w policje i znowu kłótnie, układanie puzzli i znowu płacze, zabawa w fotografa (względny spokój). I tak do osiemnastej. Żadne dziecko wcześniej nie zdrzemnęło się, więc padają na twarze. Kolacja, mycie i spanie. Godzina dziewiętnasta. Matka na posterunku zostaje sama.
Czeka na Męża.

Dzień jak co dzień.

Zdęjcie autorstwa Mi:








Brak komentarzy: