Facebook

środa, 4 lutego 2015

historia dnia

Historia dnia.

Obrażona na Męża Matka idzie z dziećmi na spacer. Obrażona bo jak to, niby ferie są, a z nami nie może pójść bo znowu coś ma do zrobienia! Wyszłam z domu z fochetm, trwającym jak zwykle pięć minut, no cóż dłużej nie potrafię (na szczęście). Pogoda przepiękna, słońce grzeje, wszędzie biało. Wymarzony zimowy dzień. Wymyśliłam więc, że do lasu powędrujemy. I tak szliśmy. Po drodze zdążyłam opowiedzieć dziecku siedemdziesiąt dwie historie o stworzeniach tych fikcyjnych i autentycznych. Śnieg skwierczy nam pod nogami, kółka w podstawce co chwilę obkopuję, bo nie dają rady w starciu z lodem. Idę i pcham wózek z dwójką, z górki jest super, pod górę: sapanie, a na twarzy bankowo mam czerwone placki świadczące o dużej eksploatacji matczynego organizmu. Okazuje się, że przydałyby mi się jakieś ćwiczenia fizyczne (a myślałam że z moją kondycją wszystko ok. bo przecież przy mojej dwójce 24h/dobę latam jak szalona... cóż, myliłam się). 
Wędrujemy sobie w miłych nastrojach, co rusz przystając i oglądając wspaniałości otaczającego nas świata. Nawet piękny szalony bałwan stanął nam na drodze. Syn Starszy jak na prawdziwego miłośnika pojazdów wszelakich, zapragnął wrócić do domu tramwajem. I chociaż kawał drogi do przystanku mieliśmy, przystałam na propozycję Pierworodnego. Droga do celu, z przewagą mniejszych i większych wzniesień ciągnęła się, zbyt długo, ale któż jak nie Matka podąży nie patrząc na niedogodności aby spełnić synowskie pragnienie. Mając przed oczami cel, było dużo łatwiej pokonać te ostatnie metry wspinaczki miejskiej z wózkiem przed sobą (prawie jak na Kościelec czy Starorobociański Wierch). 
Warto było dla tej nie byle jakiej  pięciominutowej podróży tramwajem, bo z przejazdem przez tunel! 
Zadowoleni (przynajmniej Mi, Kuba powoli wybudzał się ze snu co oznaczało, że lada moment będzie bardzo głodny), zmierzamy ku naszej domowej przystani. Podjeżdżamy już pod drzwi i okazuje się nagle, że Ja Matka zapomniałam kluczy. Na szczęście babcia B. mieszka tuż obok więc zatrzymamy się u niej - pomyślałam sobie. Ale traf chciał,  że babci akurat nie było. Mąż telefonu nie odbierał, w końcu na spotkaniu był, więc pewnie wyciszył. Pozostało nam więc dalsze WĘDROWANIE, żeby Syn Młodszy nie obudził się na dobre i nie poczuł żołądkowej pustki, cobym piersi na mrozie wyciągać nie musiała. Na dodatek okazało się, że nie wzięłam ani pół pieluchy, ani chusteczek, czyli idealne przygotowana wyszłam z dziećmi na długą zimową wędrówkę! Tak więc wyczekując jakiegokolwiek kontaktu z Mężem CHODZILIŚMY sobie. To znaczy ja CHODZIŁAM i te moje dzieci będące na wózku pchałam. Tak to jest jak człowiek z fochem z domu wyjdzie.
Na szczęście nieplanowana część wycieczki trwała nie więcej niż godzinę, gdyż Mąż najszybciej jak mógł przyjechał. 
Ja i mój brak kondycji po powrocie do domu  zasnęliśmy w trybie NOW!

Ale, ale... to był jeden z tych dni jakie ostatnio zdarzają nam się codziennie, takich najpiękniejszych, idealnych, bez: afer, płaczu, rzutów na ziemię. Dni kiedy Pierworodny mówi nam, dobrze że jesteście, że kocha (nawet pana trenera, bo dostał od Niego medal)i mocno się przytula. 
Szczęście nie do opisania.



Brak komentarzy: